czwartek, 22 listopada 2012

58. Sesja w pięć minut


Fotonotka
Zrobić udane zdjęcie - to wyzwanie. Poprzeczka podnosi się, gdy bohaterem ma być zwierzę... Wyżej, gdy chodzi o kota, jeszcze wyżej - gdy czas jest ograniczony... Bardzo ograniczony, bo do kilku minut. Ostatnio jednak los postawił mi wyzwanie zrobienia "sesji w pięć minut" pewnej, malutkiej kotce.
Z racji, że nikt nie zdążył ją nazwać, a ja przechodziłam fascynację łaciną, postanowiłam nadać jej imię Una (z łac. unus, -a  - "jeden"). Jednak równie dobrze mogłabym wybrać coś w stylu Wybranka albo, jak kto woli, Szczęściara. Krótkie życie, jak łodyga róży, porośnięte było kolcami. Jej rodzeństwo zginęło pod kołami samochodu lub w psich szczękach. Ona, bezbronna, z lekko podpuchniętymi oczkami, została sama i... ostatnia. Była teraz jedyną spadkobierczynią Rodu.

 ^Una była istną puchatą kulką na drobniutkich łapkach. Delikatna w dotyku, krucha niczym eksponat. Patrząc na to malutkie, wręcz rachityczne ciałko, przez głowę nawet nie śmiała przejść myśl, że pod powłoką krył się wulkan.

^Una szybko pokazała nam, jakie jest jej prawdziwe oblicze, dzielnie pokonując gąszcz traw. Jej nieco szalony wzrok wciąż rozglądał się po najbliższej okolicy, w poszukiwaniu czegoś nowego i ciekawego. 
W ten pochmurny dzień wniosła do naszego życia "nutkę" optymizmu.

^Strasznie ciągnęło ją do zdobywania tego ogromnego świata!

^Una - ostatnia z miotu. Jej przyszłość stoi jednak pod znakiem zapytania. Przez wieś przewinęło się bowiem wiele kociąt, lecz jedynie niektórym udało się przekroczyć granicę jednego roku i naprawdę posmakować życia... Ale może to jej, na przekór wszystkiemu, przeznaczone jest kryć się pośród złotych zbóż, przedzierać pośród chaszczy olszyny i wylegiwać  letnią porą pośród krzewów malin?
Informacje
- Dzisiaj coś lżejszego - fotonotka. Ale trwają już prace nad postem o... jaguarze. I mam nadzieję skończyć je wcześniej, niż za dwa miesiące.  
- Niestety, jestem wciąż zmuszona apelować o wyrozumiałość. Zawieszam działalność bloga na nadchodzący tydzień oraz początek następnego. Jestem zaangażowana w film, mam maraton oraz lekturę do przeczytania i raczej ani fizycznie, ani psychicznie nie będę w stanie zajmować się blogowym światkiem. Nowej notki i odzewu oczekujcie więc na początku grudnia!
Pozdrawiam!

sobota, 10 listopada 2012

57. Ostatni dzień wakacji...

^Czekaj, czekaj - ja ci pokażę, jak najlepiej pozować do zdjęć!
Kocia Kronika
2 września 2012r.
Cofnijmy się jeszcze w czasie... Ostatni wakacyjny weekend właśnie dobiegał końca. Nadejście poniedziałku i zamknięcie tym samym sezonu słodkich wakacji było nieuniknione. Wiedzieli o tym wszyscy - zaczynając od pogody, która nagle przypomniała sobie definicję lata (i na te ostatnie godziny zesłała rozgrzewające promienie), przez korzystające z ciepełka zwierzęta, kończąc na tłumach, oblegających zoo od zewnątrz i... od środka.
Ja i ParanoJa również znalazłyśmy się w tym, nieokiełznanym oceanie kolorowych bluzek i bluzeczek. My jednak niemal na starcie określiłyśmy przewodni cel naszej wyprawy, a mianowicie - obserwowanie i fotografowanie warszawskich, dzikich kotów. Za szczyt marzeń uznałyśmy ujrzenie parki harcujących po wybiegu, małych panter śnieżnych.

^Zulus - Król Dżungli
Po przejściu przez bramę wejściową, ruszyłyśmy główną aleją. Obiecująco zapowiadający się dzień pod względem pogody (delikatne słońce, połączone z komfortową temperaturą), niestety nie znalazł odzwierciedlenia w obserwowaniu kotowatych. Nasz pierwszy napotkany gatunek - gepard, drzemał sobie w cieniu, odwrócony tyłem od zawiedzionej "widowni".
Przy innych drapieżcach wcale nie zanosiło się na coś lepszego. Krakus, warszawski irbis, jak zawsze spał na swej drewnianej platformie, natomiast po Nadaam z dziećmi nie było ani śladu...
Tymczasem u lwów Zulus demonstrował zwiedzającym rolę najprawdziwszego "króla lwa", a jego partnerka, zwykle aktywna lwica Sofia, musiała oczywiście wziąć z niego przykład. Z wyciągniętą łapą, dumna władczyni rozłożyła się na betonowej "skale", niczym na królewskim łożu; jej "pościel" stanowił subtelny cień rosnących dookoła bzów.
Warto zaznaczyć, iż było to popołudnie, między godziną czternastą a piętnastą. Trudno więc dziwić się dzikim kotom - sympatykom dobrego wypoczynku, że postanowiły przeznaczyć ten wyjątkowo przyjemny dzień na leniuchowanie. Ze wszystkich spotkanych po drodze kuzynów domowego mruczka, jedynie tygrysy wykazywały pewną aktywność... Ba! Nawet zechciały trochę pohasać! Do nich jednak powrócimy później...

^Fala
Wolnym krokiem ruszyłyśmy w dalszą drogę - ku starej lamparciarni. Niegdyś, rząd starych klatek zamieszkiwała para lampartów cejlońskich. Dzisiaj to dom czterech serwali oraz młodej pantery śnieżnej - Fali. Fala urodziła się w maju zeszłego roku. W swoim krótkim życiu zdążyła przeżyć już wiele - począwszy od odtrącenia przez matkę, aż do straty swojego brata*. Szczerze mówiąc, zawsze kiedy obok niej przechodzę i widzę ją śpiącą gdzieś z tyłu klatki, coś ściska moje serce. Mam nadzieję, że już niedługo opuści Warszawę i trafi do innego ogrodu zoologicznego, gdzie czekać na nią będzie piękny wybieg.

^Jeden z serwali
Jak już mówiłam, sąsiadami "irbisiczki" Fali są afrykańskie serwale. Trójka kotek pochodzi z przemytu.
Niestety, na dzień dzisiejszy nie opanowałam jeszcze sztuki rozróżniania poszczególnych osobników. Nam pokazał się jeden zwierz. Z obserwowania go miałyśmy z ParanoJą wiele radości. Niby nie zachowywał się jakoś nadzwyczajnie - chodził sobie w tą i z powrotem, lecz z taką szybkością, że trudno było za nim nadążyć, przynajmniej z aparatem... Kiedy wreszcie zrobiłam "zasiadkę", ten wrednie zniknął gdzieś we wnętrzu budynku. Jednak wystarczyło na moment rozluźnić się, a cętkowany łowca ponownie wkroczył na scenę. Wreszcie postanowił zakończyć znęcanie się nade mną i dać mi tę jedną możliwość na wykonanie ujęcia. Przystanął, tylko na sekundę. W chwilę później znajdował się już na jednym z potężnych konarów. Po "wyrazie jego pyszczka" można było stwierdzić, iż nad czymś się zastanawia. Swymi szarymi oczami lustrował drewnianą półkę, znajdującą się w tylnym rogu klatki... I już wiadomo, co go tak trapiło! Tutejszym, serwalim rytuałem było "godzinne" myślenie w stylu "być albo nie być" (z tymże w tym przypadku raczej "skoczyć, czy nie skoczyć?"), przerywane spoglądaniem na drewnianą platformę. Zawsze owe filozofowanie kończyło się susem w pięknym stylu. Oczywiście, tym razem nie mogło być inaczej.
Kot przeciągnął się, eksponując jeszcze raz smukłe, wysportowane ciało, a następnie wygodnie ułożył do... no, wiadomo - do snu.

^W biegu
Kiedy serwale i Fala przeniosły się w krainę Morfeusza, my cofnęłyśmy się z powrotem do wybiegów panter śnieżnych oraz tygrysów sumatrzańskich. Byłyśmy dość zdeterminowane, by zobaczyć małe irbisy. Okazja do wspólnej obserwacji szalonych zabaw panterek szybko się nie powtórzy... Niestety, na wybiegu widoczny był jedynie wiecznie-śpiący Krakus, więc sens na robienie zasiadki był równy zeru...
Skierowałyśmy swą uwagę ponownie na tygrysy. U nich niemal zawsze się coś dzieje; już samo patrzenie na dorastające młode było ucztą dla oczu.
Rodzinę tygrysów tworzyła czwórka kotów - matka - Ratu oraz trójka "kociąt" - samczyki Denar i Dandys oraz ich siostrzyczka Diana. Ojciec, Iban, opuścił Warszawę dawno temu. Był bowiem własnością frankfurckiego ZOO. 
Kiedy tylko ujrzałam trójkę rodzeństwa, bawiącą się w fosie, od razu przez głowę przeszła mi myśl: ale one wyrosły! Faktycznie, ich ciała bardzo spotężniały. Patrząc na nie "w galopie", dostrzegało się tę siłę i moc, z której słyną tygrysy. Oczywiście jeszcze w odpowiednim pomniejszeniu. Mimo, że młode przybrały nieco kilogramów, nadal były o połowę mniejsze od swej rodzicielki.

^Nie ma to jak wspólne walki...
"Kociaki" cechowała niespożyta energia. Zdawało się, że aby naładować swoje akumulatory potrzebowały jakieś 20 sekund odpoczynku. Zaraz potem znów wkraczały do akcji.
Obie szybko zauważyłyśmy, iż jeden tygrysek był szczególnie zadziorny. Łączył w zabawie nieco spokojniejsze rodzeństwo. Jego metoda przypominała trochę niekończący się krąg - po rozruszaniu jednego, biegiem pędził do drugiego, który w tym czasie zdążył położyć się na ziemi. Pierwszy tymczasem obserwował igrającą dwójkę... oczywiście już w pozycji leżącej. Całość tylko zdawała się taka chaotyczna.
Tymczasem troskliwa matka na każdym kroku dawała o sobie znać, rycząc lub "plącząc się" między swoimi dziećmi (hmm, a może to dzieci plątały się jej pod łapami?).
Ratu, mimo że liczy sobie około dziesięciu wiosen, nigdy jeszcze nie miała okazji wychowywać potomstwa*. Trudno więc dziwić się jej zakłopotaniu, gdy wpędzone w szał zabawy tygryski całkowicie ją ignorowały. Najpierw próbowała je "wołać". Jej długi, chrapliwy i charakterystyczny ryk niósł się po ogrodzie zoologicznym. Dla nas słuchanie go było doświadczeniem niezwykłym i poruszającym, lecz na przyzwyczajonych młodych nie robił najmniejszego wrażenia.

^Skok przez matkę!
Kiedy plan A się nie sprawdzał, natychmiast przystępowała do planu B - sama szła po kocięta. Sposób z założenia idealny. Wyobraźmy sobie, że w naszym kierunku zmierza na sztywnych, umięśnionych łapach wielka tygrysica, z mocnymi szczękami i ostrymi pazurami. Zirytowanym wzrokiem spogląda na nas i... No, właśnie - i nic. Tutaj bowiem kończy się cała doskonałość planu... Tygrysiątka, zamiast pokornie korzyć się przed swą rodzicielką, radośnie podbiegły do niej na powitanie. Przy okazji któreś dało jej łapą w nos, szybko odbiegając do brata bądź siostry. Matka stała zdezorientowana, rozmyślając nad trzema opcjami (zależącymi w dużej mierze od jej humoru) - czy włączyć się do gry, złowróżbnie się wyszczerzyć, a może stać dalej? Tym razem jednak ruszyła przed siebie, obchodząc wybieg dwa-trzy razy i kładąc się w końcu na ziemi.
Przygalopowała do niej dwójka "maluchów". Ratu, zadowolona z tego faktu, nie chciała długo odpoczywać i ponownie przełączyła się na tryb nawoływania. Wtem młode dziwnym cudem znalazły się na drugim końcu fosy. Samica zakończyła widowisko, z gracją wskakując na "górny wybieg".
My, patrząc na zegarek - również postanowiłyśmy zakończyć spotkanie z tygrysami i skierowałyśmy się ku wybiegu jaguarów.

^"Zdjęcie legitymacyjne"...
Błękitne niebo zostało niemal całkowicie przysłonięte przez smugi białych i szarych chmur. Być może to odcięcie od życiodajnych promieni spowodowało zwiększenie aktywności u dzikich kotów, a na pewno u jaguarów.
Woliera podzielona jest na dwie części. Mniejszą zajmuje naprzemiennie para - cętkowany samiec Kali i czarna Beata. Nam jednak zaprezentować zechcieli się bracia - z ubarwienia identyczni, jak ich matka. Jeden wypoczywał, co prawda na "ukochanej", drewnianej platformie, patrząc dumnym wzrokiem na przelewające się po alejkach dzikie potoki ludzi. Drugi jednak był w ciągłym ruchu i krążył po swym terenie.

^Jeden z braci.
Trudno powiedzieć, ile spędziłyśmy z nimi czasu. Ich spokój udzielał się nam. Patrzenie na majestatycznie kroczącego pośród zielonej trawy wielkiego kota naprawdę odprężało. Nie można jednak dawać się zwieść. Powiada się, że oczy są zwierciadłem duszy - a w tych, oprócz pozornego spokoju, dostrzec można także sporą nieprzewidywalność.

^Popołudniowa toaleta.
Bracia darzą się na wzajem dużym szacunkiem. Widać, że te trzy lata pozwoliły zżyć im się ze sobą. Niebawem jednak ich drogi ostatecznie się rozejdą. Przyszłość każdego z nich pisana jest bowiem w innym ogrodzie zoologicznym.
Opuściłyśmy jaguary. Nasze oczy powędrowały ku sporej wolierze, zamieszkanej przez najbardziej tajemnicze z wielkich kotów warszawskiego ZOO...

^Nadaam
Wraz z upływem czasu, szanse zobaczenia małych panterek rosły. Z całego serca pragnęłyśmy ujrzeć te dwa, małe stworzonka, baraszkujące sobie beztrosko między potężnymi konarami i rozrośniętymi krzakami. Los okazał się być jednak całkowicie nieprzychylny.
Wolno podeszłyśmy do ogrodzenia. W duszy wciąż wierzyłyśmy w cud, że może się uda, że za chwilę wyjdą z tego kotnika, a ich turkusowe oczy spotkają się z naszymi...
Jedynymi panterami śnieżnymi, które postanowiły nam się pokazać były, o ironio!, rodzice kociąt - Nadaam i "Wiecznie-Śpiący" Krakus. Po młodych zaginął ślad...
I wtedy, kiedy dzień powoli kończył się, wiedziałyśmy, że to też koniec naszego wyczekiwania. Zdawałyśmy sobie sprawę, iż podczas tej wizyty młodych już nie zobaczymy.

^Jeszcze zielone ZOO... 
Nie było to zbyt pocieszające, lecz wrażenia z całego dnia - dzikie zabawy tygrysów sumatrzańskich, eleganckie spacery długonogich serwali, czy oglądanie emanujących spokojem jaguarów, spokojnie  równoważyło szalę. Subtelna pogoda, z delikatnym słońcem, umiarkowanym zachmurzeniem oraz komfortową temperaturą w połączeniu z możliwością podziwiania dzikich kotów, to było coś!
__________
*O odejściu brata Fali przeczytałam tutaj.
*Ratu w swoim życiu rodziła w sumie trzy razy. Dwa razy jednak odrzuciła swe młode.
***
Zapraszam do odwiedzenia tego niezwykłego bloga o muzyce! 
Bynajmniej nie opowiada on o tej popularnej-radiowej ;)!
***
Informacje
- Nie uwierzycie, "pisałam" ten post dwa miesiące... Ale nie wyobrażam sobie, żebym mogła go nie opublikować. Polska, złota jesień w pełni, a ja tymczasem przypominam Wam piękną końcówkę lata :D.
- Tekst i zdjęcia, tradycyjnie, mojego autorstwa.
- Uczę się blogspota (bo oczywiście, nie matematyki)... Dzięki tej nauce możecie dzisiaj podziwiać nowy szablon! Jesienny, pasujący do tego "październikowego listopada" ;). Jestem zadowolona, bo wreszcie udało mi się "stworzyć" coś przejrzystego i w miarę estetycznego... Jak się podszkolę, postaram się wykonać jakiś bardziej profesjonalny szablon.
- Blog odwiedzam w weekendy. Obecnie trwają moje prace nad nadrobieniem zaległości. Proszę Was więc o wyrozumiałość. Kraków nie od razu zbudowano... Perfekcyjnych niestety również.
Pozdrawiam! I do szybkiego napisania!